środa, 26 października 2011

Ku mojemu zaskoczeniu…

Przyjmowanie gości to okazja do pofolgowania kulinarnego, zarówno z produktami jak i smakami. Szykuję wtedy sporo rozmaitych dań i staram się nie skupiać na jednej wybranej kuchni, ale pozwalam sobie i moim gościom odbywać podróż kulinarną przez kilka krajów. Powstają dania typowe dla poszczególnych kuchni oraz takie dziwadła, które tworzę, łącząc składniki z rozmaitych stron świata oraz te rodzime. Skutek bywa różny, raz się udaje, innym razem nie bardzo. Zawsze jednak warto eksperymentować, chociażby po to, żeby nabyć doświadczenia. Potrawa, którą przyrządzałam w sobotę dla moich znajomych udało się, nie była jednak dziwadłem, ale typowym daniem tajskim. Ku mojemu zaskoczeniu dość dziwne składniki marynaty nadały mięsu kurczaka wspaniały smak, aromat i co najważniejsze pozostało ono soczyste.


Nie chybiłam… tym razemJ


Tajski kurczak marynowany


5 pojedynczych filetów  z piersi kurczaka
Marynata:
2 pokrojone łodygi trawy cytrynowej lub sok z połowy cytryny
3cm korzenia imbiru
6 ząbków czosnku
4 białe cebule
1 łyżka ziaren kolendry
1 łyżka cukru palmowego
0,5 puszki mleka kokosowego
2 łyżki sosu sojowego
2 łyżki sosu rybnego
Najpierw przygotowujemy marynatę – wszystkie składniki miksujemy na gładką masę. Filety z kurczaka układamy w naczyniu i zalewamy marynatą. Przykrywamy naczynie i zostawiamy mięso w lodówce na noc. Następnego dnia grillujemy mięso na grillu lub na patelni grillowej przez około 25 minut. Podczas smażenia smarujemy mięso marynatą, żeby było soczyste.


wtorek, 25 października 2011

Zielono mi… czasami

Jakoś tak rzadko na moim blogu pojawiają się ściśle warzywne dania – surówki, sałatki. Warzywa najczęściej wykorzystuję jako składniki dania głównego i ,pewnie niesłusznie, czuję się usprawiedliwiona pominięciem ich w formie oddzielnego dania. I wcale nie jest tak, że nie lubię warzywnych sałatek i surówek. Lubię i to bardzo, ale na co dzień z braku czasu ograniczam się do wykorzystywania jako dodatku do obiadu przetworów słoikowych, które nie są czasochłonne (nie mówię tu o przyrządzaniu ich latem), bo tylko wysypuję je do miseczki i gotowe. Ostatnio jednak wizyta pary przyjaciół zmobilizowała mnie  do wykonania sałatki – i to nie jednej, a dwóch. Tym bardziej, że wiem, iż uwielbiają je. Nie była to klasyczna warzywna mieszanka z majonezem, ale lekka kompozycja brokułów z kaparami i orzechami oraz słodko-kwaśnym sosem z dodatkiem miodu i kopru.




I zupełnie nieświadomie dostarczyłam i sobie, i przyjaciołom ogromnej dawki witamin B2 i PP, które odpowiadają za prawidłowe funkcjonowanie układu nerwowego. Oddzielnie zaś witamina B2 wspomaga układ immunologiczny (o tej porze roku to wskazane) i likwiduje zmęczenie oczu (spotkanie odbywało się wieczorem, więc też trafione w dziesiątkę). Natomiast PP obniża poziom trójglicerydów i cholesterolu we krwi oraz obniża ciśnienie tętnicze krwi. Zatem zielono mi, a raczej nam było na stole i wesoło, bo spotkanie udało się świetnie.
Sałatka z brokułów


2 brokuły
3 łyżki kaparów
4 łyżki orzechów włoskich lub nerkowych
1/3 szkl. oliwy z oliwek
sok z połowy cytryny
1 łyżeczka miodu
2 łyżki kopru
pół drobno posiekanej cebuli
sól, pieprz
1 łyżka masła
2 łyżeczki cukru
sok z połowy cytryny do gotowania brokułów
Brokuły dzielimy na różyczki i obgotowujemy w wodzie z solą, cukrem, masłem i sokiem z cytryny – muszą pozostać niedogotowane. Odcedzamy i wykładamy na miskę, a następnie posypujemy kaparami. Oliwę, sok z cytryny, miód, koper, cebulę, szczyptę soli i pieprz miksujemy na gładki sos. Polewamy nim brokuły. Całość posypujemy posiekanymi orzechami.

poniedziałek, 3 października 2011

Kiedy wydostanę się z czarnej dziury…

Ostatnie tygodnie nieźle dały mi do wiwatu. W tym pędzie zupełnie zagubiłam się między pracą w szkole, organizowaniem się na nowy rok szkolny, kompletowaniem dokumentacji, organizowaniem szkolnych imprez i przygotowaniami się do realizacji projektu na zielonej  szkole nad morzem i to już w  tym tygodniu, bo od czwartku. W biegu zjadałam potrawy, które można w ekspresowym tempie przygotować i tylko weekendy pozwalały mi nieco zwolnić i przyrządzić coś, co wymaga więcej wysiłku, ale za to daje sporo satysfakcji podczas konsumpcji. Kiedy więc wydostałam się z czarnej dziury administracyjno – papierowo – organizacyjnej, uznałam, że czas na wyraziste smaki i ucztę dla mięsożerców. Wyrazistość osiągnęłam, wykorzystując kiełbasę chorizo,


czosnek, cebulę, papryczkę chili


i resztki świeżych pomidorów, które jakimś cudem  ocalały przed chłodnymi już nocami w ogrodzie. Całość dopełniłam tymiankiem, słodkimi marchewkami i czerwonym winem. Co wyszło? Bogaty w smaku gulasz. I tak jak chorizo oznacza w meksykańskim slangu złodzieja, tak ja czułam się rzeczywiście złodziejką, podjadając mięsko prosto z garnka.
Gulasz z chorizo i kurczaka


0,5kg wyfiletowanego mięsa z kurczaka
20dag kiełbasy chorizo
5 ząbków czosnku
3 białe cebule
2 pory
1 szklanka wytrawnego czerwonego wina
20dag pomidorów obranych ze skórki i pokrojonych w kostkę
2 duże marchwie
pół papryczki chili
tymianek
sól i pieprz
oliwa z oliwek
W garnku rozgrzewamy oliwę i podsmażamy na niej posiekany grubo czosnek, plastry cebuli i pora. Dodajemy pokrojone na kawałki chorizo i znowu smażymy. Następnie wrzucamy pokrojone w kostkę mięso z kurczaka, posiekane drobno chili i marchewkę pokrojoną na spore kawałki. Dusimy wszystko około 40 minut. Można podlewać małą ilością wody. Po tym czasie wrzucamy pomidory, dolewamy wino i przyprawiamy wszystko tymiankiem, solą i pieprzem. Dusimy jeszcze około 15 minut. Danie można podać z ziemniakami lub kaszą albo po prostu zjeść z ciemnym świeżym chlebem.