Tak, lubię jesień i to
bardzo. Gdzieś w tym czasie zawsze przypomina mi się dziecięca książka Dolina Muminków w listopadzie. I tak z
roku na rok coraz bardziej uzmysławiam sobie ile w tych sympatycznych
bohaterach jest z prawdziwego człowieka. Jednak chyba trzeba dorosnąć, żeby
dostrzec dorosłe kwestie w dziecięcych lekturach. I tak dostrzegam w sobie
jednocześnie i Włóczykija, i Filifionkę. A może kogoś jeszcze? Bez trudu moi uczniowie spostrzegają w nich
kontrastowe postacie, bo z jednej strony mamy podróżnika, który w żaden sposób
nie jest uwiązany, z drugiej bohaterkę, która jest typowym domatorem, kocha
swój dom i bycie w nim. Jak to jest ze mną? No zobaczmy…
Czerwonożółte liście tańczyły
mu (Włóczykijowi) nad głową, a z dalekich wzgórz nadciągała kolejna jesienna
ulewa, by zmyć resztki tego, czego nie chciał pamiętać.
No właśnie, ile ja nie chcę pamiętać?
To wiem tylko ja i najbliższe mi osoby. Ale, ale… Z jednej strony wypychamy coś
z pamięci po to, by ratować siebie i móc ruszyć do przodu, z drugiej strony
jednak warto mieć gdzieś w świadomości fakt, że te najtrudniejsze doświadczenia
pozwalają nam dorosnąć, nabyć życiowej nauki i stać się silniejszymi. A tych
doświadczeń, które chciałabym zmyć ostatnimi czasy było wiele.
Spokojne
przechodzenie jesieni w zimę wcale nie jest przykrym okresem. Zabezpiecza się
wtedy różne rzeczy, gromadzi się i chowa jak największą ilość zapasów.
Przyjemnie jest zebrać wszystko, co się ma, tuż przy sobie, możliwie najbliżej,
zmagazynować swoje ciepło i myśli i skryć się w głębokiej dziurze, w samiutkim
środku, tam gdzie bezpiecznie, gdzie można bronić tego, co ważne i cenne, i
swoje własne. A potem niech sobie sztormy, ziąb i ciemności przychodzą, kiedy
chcą. Niech się tłuką o ściany szukając po omacku wejścia, i tak go nie znajdą,
bo wszystko jest zamknięte, a w środku siedzi ten, kto był przezorny, siedzi i
śmieje się, zadowolony z ciepła i samotności.
Faktycznie,
już od lata myślę o jesieni i ziemie, dlatego w tym czasie zabezpieczam różne
rzeczy. To przyjemny czas pracy, zbiorów i radości z posiadania ogrodu.
Magazynuję, magazynuję, by już jesiennymi wieczorami mieć satysfakcję z
domowego ciepła, dobrze wykonanej pracy, większej ilości wolnego czasu. I
siedzę sobie schowana u siebie wieczorami na kanapie zadowolona z ciepła i
samotności niczym Filifionka.
Filifionka wiedziała, że
nadeszła jesień, i zamknęła się w środku. Jej dom wydawał się całkowicie
nieprzystępny i opustoszały. Lecz ona była w nim, schowana w jego najgłębszym
wnętrzu, za szczelnymi ścianami i murem świerków zasłaniających okna.
I
-
czas płynął, a deszcz nie
przestawał padać. Żadnej jeszcze jesieni tyle nie padało. Doliny wzdłuż
wybrzeża nasiąkły wodą, która spływała z gór i pagórków, i ziemia butwiała,
zamiast wysychać. Lato wydawało się nagle takie dalekie, jakby go nigdy nie
było, drogi od domu do domu wydłużyły się i każdy siedział schowany u siebie.
Jednak takie filifionkowe
usposobienie to też powód do zmartwień. Sama przekonałam się o tym w czasie remontów
i nieco wcześniej. Dlaczego?
Zaczęło jej być zimno, i od
deszczu, i od tego, że przeleciała przez całe swoje życie w ciągu jednej sekundy,
postanowiła więc zaparzyć kawę. Gdy otworzyła kredens w kuchni, zobaczyła po
raz pierwszy, że ma za dużo porcelany. Takie straszne ilości filiżanek do kawy!
Znacznie za dużo półmisków, naczyń do zapiekanek, sterty talerzy, setki
rzeczy, którymi się je i na których się je, i tylko jedna jedyna Filifionka.
Od wiosny do teraz
przeleciałam (wiem – dwuznaczne słowo) swoje życie nie tylko w jednej sekundzie,
ale wiele razy. Przeleciałam je w myślach i w rozmowach. Muszę przyznać, że nie był to zupełnie
przyjemny lot. Raczej taki z wznoszeniem się i opadaniem ocierającym się o
katastrofę, tak naprzemiennie. I gdy w końcu przyszedł remont, stwierdziłam, że
mam za dużo nie tylko porcelany. Natrudziłam się niezmiernie, żeby przebrnąć
przez niezliczone ilości książek, płyt itp. Na szczęście remont skończony i
wszystkie, no dobra większość, rzeczy znalazła swoje miejsce, pozostałe też,
ale w koszu na śmieci. Poczułam się lżej i spokojnej, a i przestrzeń w jakiś
sposób została odzyskana.
I czas na kontrast.
Są
tacy, co zostają w domu, i tacy, co odchodzą. Zawsze tak było. Każdy może sam
wybrać, ale musi to zrobić, póki jeszcze czas, i w żadnym razie nie rozmyślić
się.
No
właśnie. Czasami ktoś odchodzi, czasami odchodzimy my. Powodów jest wiele, ale
w swoim wyborze trzeba być konsekwentnym i nie można się cofać. Dagmara
napisała mi kiedyś – Ty idziesz dalej, bo
widocznie osoba, z którą szłaś do tej pory nie jest gotowa na dalszą podróż.
Tymczasem ja pogodziłam się z tym, idę i jest mi lekko. I jestem jak ten Włóczykij,
który obudził
się w swoim namiocie i poczuł, że nadeszła jesień i czas ruszać w drogę wszedł
w las i miał przed sobą sto mil ciszy.
A
sama cisza jest mi bardzo potrzebna, bo wtedy można usłyszeć wreszcie siebie. Wróćmy
jednak do odejść.
Taki
wymarsz jest zawsze nagły (jak nagłe było odejście kogoś z mojego
życia). W jednej chwili wszystko
się zmienia, temu, kto odchodzi, zależy na każdej minucie, szybko wyciąga
namiotowe śledzie (wyciąga rzeczy z szafy i innych miejsc) i gasi żar, zanim ktokolwiek przyjdzie
przeszkadzać (nie przeszkadzałam) i
wypytywać (nie pytałam – raczej godziłam się z tym, co przyniosła fala
życia), i zaczyna biec, w biegu
zarzucając plecak, i wreszcie jest już w drodze, raptem spokojny niczym
wędrujące drzewo, na którym nie rusza się ani jeden liść. (Mam nadzieję,
że ten spokój został osiągnięty). Tam
gdzie stał namiot, świeci pusty prostokąt zbielałej trawy (Tam, gdzie
były rzeczy zostały wolne przestrzenie, które trzeba zagospodarować niczym
Filifionka). A interpretacji odejścia jest wiele.
I jeszcze jeden bohater, który dopiero w tym roku
wydał mi się ciekawy i dziwnie znajomy.
Paszczak
obudził się powoli i gdy tylko stwierdził, że jest sobą, zapragnął być kimś
innym, kimś, kogo nie znał. Czuł się jeszcze bardziej zmęczony niż wtedy, kiedy
kładł się spać, a tu tymczasem nastał już nowy dzień, który będzie trwał do
wieczora, a potem przyjdzie następny i jeszcze następny i ten znów będzie taki
sam, jak wszystkie dni w życiu Paszczaka.
Schował
się więc pod kołdrę i zagrzebał nos w poduszkę, potem przesunął się brzuchem na
brzeg łóżka, gdzie było chłodne prześcieradło, a potem rozłożył się na całym
łóżku, wyciągając ręce i nogi, i wciąż czekał na przyjemny sen, który nie przychodził.
Wreszcie zwinął się w kłębek i zrobił się malutki, ale i to nie pomogło. Starał
się być Paszczakiem, którego wszyscy lubią, i starał się być Paszczakiem,
którego nikt nie lubi. Lecz co z tego, kiedy i tak ciągle był tylko
Paszczakiem, który wszystko robi, jak może najlepiej. Nie lubił ani ubierać
się, ani rozbierać, bo wtedy miał wrażenie, że dni mijają i nic godnego uwagi
się nie dzieje. A przecież wciąż coś organizował i urządzał, ciągle czymś
dyrygował, od rana do wieczora! Wszędzie dookoła wszyscy wiedli niedbałe, bezcelowe
życie, gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie było coś do ustawienia we właściwy
sposób, i Paszczak wychodził z siebie, żeby uprzytomnić innym, jak powinni żyć.
Zupełnie
jakby nie chcieli, żeby im było dobrze - martwił się myjąc zęby. Spojrzał na
fotografię, na której był on sam i jego żaglówka w dniu wodowania. Piękne to
było zdjęcie, lecz gdy patrzył na nie, zrobiło mu się jeszcze smutniej. -
Powinienem nauczyć się żeglować - uznał. - Tylko że nigdy nie mam czasu...
Nagle
przyszło mu na myśl, że wszystko, co robi, nie jest niczym innym, jak tylko
przenoszeniem rzeczy z jednego miejsca na drugie albo mówieniem, gdzie one
powinny stać, i przez krótką chwilę olśnienia zastanawiał się, co by się stało,
gdyby dał temu spokój.
No
właśnie…, a co jeśli da się wszystkiemu spokój? To już temat do kolejnych rozważań.
Korzenne ciasto marchwiowe
ciasto:
4 jajka
200 ml oleju z orzechów włoskich
150 g cukru kokosowego
400 g marchwi, obranej i startej na tarce
320 mąki – 200g – 450/ 120g - pełnoziarnistej
1 łyżeczka proszku do pieczenia Appetita
1 łyżeczka sody
1 łyżeczka cynamonu Appetita
1 łyżeczka przyprawy do piernika Appetita
szczypta soli
Krem:
100 g białej czekolady
750 g mascarpone
250 g serka śmietankowego
cukier puder do smaku
Jajka zmiksować z cukrem i olejem aż będą puszyste. Dodać mąkę zmieszaną z proszkiem, przyprawami i bazylią. Dobrze zamieszać i na koniec dodać startą marchew. Przełożyć do formy i piec około 1 godziny w 180 st.C.
Białą czekoladę stopić w kąpieli wodnej. Mascarpone zmieszać z serkiem śmietankowym i stopioną czekoladą. Energicznie mieszać. Dodać cukru pudru do smaku według uznania. Ciasto przekroić i posmarować kremem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz